I tak było też u mnie. Nic mnie tyle nie nauczyło co moje wyjazdy i błędy, które na nich popełniłam. Często wędruję sama, więc nauka przebiega bardziej intensywnie. Spisuję Wam kilka moich błędów głównych. Może któryś z nich sprawi, że wy unikniecie swojego.
ZBYT CIĘŻKI PLECAK
Na pierwsze przejście długodystansowe (Kotliny Kłodzkiej), podczas którego nocowałam pod dachem wzięłam plecak 60l. Teraz trudno mi sobie przypomnieć co dokładnie wzięłam, ale w moim przekonaniu były to najpotrzebniejsze rzeczy min. duże opakowanie odżywki do włosów. W Pireneje w 2015 z jednej skrajności wpadłam w drugą i pojechałam z plecakiem 18l. Nocowaliśmy z kumplem pod namiotem, ale wszystkim dzieliliśmy się na pół, więc jakoś się zmieściłam. Plecak był bardzo niewygodny. Teraz na trasy długodystansowe, gdy jadę z namiotem, zabieram ze sobą plecak 55L. Jestem zmarzluchem, więc pół plecaka zajmuje mi wtedy śpiwór. Ważę każdą rzecz nawet skarpety, zastanawiam się jak oszczędzić każdy gram. Gdy szłam na GSB zastanawiałam się co niosą ludzie w plecaku 50-60l śpiąc pod dachem. Wiem jedno, nic tak nie weryfikuje co jest Ci tak naprawdę potrzebne, jak fakt, że musisz to nieść na plecach codziennie przez 25 dni.
POLEGANIE TYLKO NA ELEKTRONICE
Podczas pierwszej wędrówki w Kotlinie Kłodzkiej byłam towarzyszem. Kumpel wszystko zaplanował noclegi i trasę. Robiliśmy codziennie około 25 km, więc plan się powiódł w 100%. Dreptałam wtedy posłusznie za nim. W Pirenejach za pierwszym razem wzięliśmy tylko gps-a z wgranym trackiem. Żadnych map, żeby nie dźwigać. O ironio, przez nieuwagę kolega zostawił GPS-a w bagażniku samochodu na lotnisku. Zorientowaliśmy się dopiero, gdy zabłądziliśmy i chcieliśmy go użyć. Na szlakach bez infrastruktury turystycznej trudno jest o mapę, w małych wioskach raz są, raz ich nie ma. Od tamtej pory zawsze mam ze sobą mapy i kompas. Z elektroniki korzystam, ale traktuję ją jako wsparcie. Też zawsze to jest zabezpieczenie na wypadek, gdybym coś zgubiła lub się zepsuło.
UBRANIA I ODZIEŻ PRZECIWDESZCZOWA
Jadąc w lipcu w Pireneje miałam tylko kurtkę Goretex, jako ochronę przez deszczem. Przecież jest lato, więc powinno być ciepło. Nie powinno padać. Złapało nas kilka burz. Na szczęście w przeciwieństwie do tegorocznego GSB mieliśmy szansę wyschnąć. Największą burzę zaliczyliśmy w trakcie wędrówki w Nurii z 2000 m na 2800 m przez przełęcz. Burza była gwałtowna i długa. My mieliśmy już wszystko mokre i tani namiot z Lidla, któremu nie ufałam w pełni. Naszą drugą opcją był schron za przełęczą. Zaryzykowaliśmy i tam poszliśmy, żeby w nocy było nam cieplej. Gdy przemokniemy potrzebujemy dużo więcej energii, musimy się ogrzać. Łatwo wtedy o wyziębienie, nawet latem. Warto mieć wtedy dobrze zabezpieczone przed wilgocią skarpety i na przykład bieliznę termiczną, żeby móc się ogrzać na noclegu.
NOCLEGI W NAMIOCIE
Pierwszy raz Transpirenejkę zaliczyliśmy z kumplem w namiocie z Lidla. Tani i lekki. Udało nam się przeżyć, ale wstawanie rano to był koszmar. Namiot od środka był cały mokry i niewygodny. Przed kolejnym wyjazdem zainwestowałam w sensowny namiot. Dzięki temu udało mi się uniknąć tych wcześniejszych problemów. Wziełam ze sobą za to bardzo lekki śpiwór o wadze 500g. Leciutki, malutki, ale niestety w nocy ciągle marzłam i bardzo źle spałam. Teraz już wiem, że aby się zregenerować potrzebuję cieplejszego śpiwora nawet latem. Wolę nosić trochę więcej, ale w czasie snu móc się zregenerować.
STOPY
Wcześniej wydawało mi się, że wystarczy tylko biegać i trochę ćwiczyć, aby ruszyć w góry. O przygotowaniu stóp w ogóle nie myślałam. Przez pierwszy tydzień bardzo mnie bolały zanim przyzwyczaiły się wysiłku i ciężaru. Teraz już wiem, że przed wyjazdem jestem w stanie je zahartować a podczas wyjazdu mam swoje rytuały pielęgnacyjne (pisałam o nich w poście o stopach jakiś czas temu).
ODPOCZYNEK
Na przejściu podwójnego GSB od samego początku niedosypiałam. Najpierw podróż w autobusie, potem pierwsze noce po 4 godziny snu. W następne spałam trochę więcej, ale nadal mało, bo tylko 4,5-5,5h. Specjalnie wybrałam czerwiec ze względu na długość dnia, żal spać jak już jasno. To sprawdza się na krótką metę, ale nie na szlakach długodystansowych. W ostatnim tygodniu coraz trudniej się wstawało, nie było świeżości. Teraz wiem, że na śnie nie ma co oszczędzać. Warto za to się zastanowić, czy nie można tego czasu zaoszczędzić gdzie indziej.
NIEWYSTARCZAJĄCA ILOŚĆ JEDZENIA
W trakcie wypraw i wzmożonego wysiłku fizycznego w górach mój apetyt jest znacznie mniejszy. Nie lubię też za dużo nosić. Zrówno w Pierenejach, jak i górach Sierra Nevada oszczędzałam na jedzeniu. Wstyd się przyznać na jakiej wartości kalorycznej pokonywałam tego szlaki. W szczególności w górach Sierra Nevada przeżyłam 9 dni (bez dostępu do sklepu) na wartości kalorycznej ok. 2000. Dałam radę, ale na takim wikcie za dużo się nie przejdzie. Poza tym jest się znacznie bardziej podatnym na wychłodzenie. Na GSB jedzenia bardzo pilnowałam, bo już wiedziałam, że przy długim wysiłku to podstawa. Jeżeli wyeksploatuje swój organizm i nie dam mu możliwości regeneracji to pozamiatane. Kolejny błąd żywieniowy to nie zjedzenie kolacji. Przychodzisz na nocleg i nie masz już siły gotować i po prostu idziesz spać. Zrobiłam tak raz. Efekty odczułam już w nocy, kiedy nie mogłam spać (budziłam się z bólem mięśni) . Rano czułam się jak zombi.
TELEFON
W górach zawsze mam dwa telefony: smartfona i zwykłego starego Samsunga. Jeden do zdjęć, a drugi do kontaktu na czarną godzinę. W Sierra Nevada w trakcie robienia zdjęć telefon upadł i stłukł się wyświetlacz. Gdybym miała pokrowiec ochronny nic takiego by się nie stało. Na GSB spotkałam parę osób, którym stłukł się telefon czy szybka w kamerce. Warto zadbać o ochraniacze na sprzęty. Niestety nowoczesne telefony mają to do siebie, że są bardzo delikatne i stosunkowo krótko trzyma im bateria. Dlatego zawsze mam też ze sobą starego, dość topornego Samsunga.
TRASA I TRANSPORT NA STYK
Często staram się wykorzystać czas do ostatniej minuty, nawet na długim szlaku. Gdy kończyłam szlak GR11 była godzina 7:00. A o godz. 8.00 miałam autobus z miejscowości oddalonej o ok. 10km po terenie pagórkowatym. Koniec szlaku jest na przylądku Cap de Creus pośrodku niczego. Na szczęście spała tam jakaś parka w camperze. Obudziłam ich. Na początku nie mogli zrozumieć o co mi chodzi, ale w końcu za parę euro zgodzili się mnie podwieźć. Zdążyłam na autobus, potem pociąg do Barcelony. Na samolot też ale na przesiadkę już nie (to już nie moja wina). Spędziłam noc na ławce w Stanford i rano do W-wy. Nauczka, aby nie planować na styk i unikać przesiadek.
Comments